Ignacy Karpowicz
Cicho, cichutko
Wydawnictwo Literackie
ISBN 978-83-08-07374-2
Każda nowa książka Ignacego Karpowicza jest dla mnie powodem do świętowania. Czy to w przypadku ości lub Sońki, do których wracać mi przyszło niejednokrotnie, czy Miłości, która przyniosła wiele pytań i wątpliwości. Tym bardziej z obawą i nadzieją oczekiwałem premiery Cicho, cichutko. Wiedziałem, że po premierze nie będzie dla mnie ważniejszej książki. Z różnych stron napływały już sceptyczne głosy, ale starałem się puszczać je mimo uszu. Po lekturze (to było zaskakująco długie doświadczenie) przypomniały mi się słowa Michała Witkowskiego, który wspominał kiedyś, że nie pisze książek dla Dariuszów Nowackich. I tak się zastanawiam, dla kogo pisze Karpowicz? Kto byłby jego modelowym czytelnikiem, bo może są to obecnie książki dla Przemysławów Czaplińskich (a zatem grupa idealnych odbiorców jest prawdopodobnie niewielka).
Cicho, cichutko pod pewnymi względami przypomina Miłość (wrażenie niedokończonej pracy, szkiców, prób, niepewnych fabularnie kroków), trochę wszystkie poprzednie książki (relacje międzyludzkie wszelkich możliwych rodzajów), sporo tu Sońki i Gestów (choroba, odchodzenie, zestawienie miasta i wsi), ale efekt końcowy jest raczej nużący niż intrygujący. Książka została podzielona na dwie części, które znajdują swoje zakończenie (tak naprawdę to nie) w epilogu. Bohaterów należy wymienić troje: Misia, któremu poświęcona zostaje pierwsza część, Annę - o niej czytamy więcej w drugiej części, pisarczyka, jednocześnie wszechobecnego i nieobecnego.
Miś, będący przyjacielem pisarczyka, umiera powoli na raka; razem starają się stworzyć wypracowania z umierania, jednak bardziej przypomina to strzępki opowieści, serię spalonych dowcipów, wyrwanych z przestrzeni czasu anegdot, dziwacznych epifanii. Pisarczyk wspomina o rozpoczętych wraz z Misiem projektach paraliterackich, które najczęściej kończyły się na tytule. I całe to odchodzenie Misia też przypomina zbiór zarzuconych na starcie projektów, w których czytelnik zaczyna się gubić, szukając narratora, połączenia, chronologii, sensu. Najsilniejsza broń Karpowicza, czyli niespotykana biegłość wyszukiwania absurdów, dziur i gier językowych zmienia się w kij samobij atakujący swojego posiadacza. Po co te wszystkie heheszki, te kiczowate niemal do bólu formuły, ten język pozbawiony bliskości, ten cały eksperyment? Mówimy przecież o diabelnie zdolnym pisarzu, więc te zabiegi przecież na pewno są celowe, tylko czy czytelnik chce brnąć w tę książkę, gdy autor nie patrzy nawet w jego stronę?
W części o umieraniu Miś odchodzi coraz bardziej, pisarczyk wspomina i razem z nim pisze, a gdzieś w okolicy szpitalnego łóżka pojawia się Anna, ciotka Misia, która zdaje się nie umieć okazywać emocji, kryjąca się za zasadniczością i ciętym językiem. Jej historia płynie już normalniejszym rytmem, kolejne sceny z życia prowadzą czytelnika do nieuchronnego, a wszystko jakby zimne, powolne, niebudujące napięcia. Opowieść o Annie została przez Karpowicza wpleciona w prawdziwą historię zbrodni połanieckiej, jednej z bardziej parszywych spraw kryminalnych okresu PRL, o której pisał choćby Wiesław Łuka w reportażu Nie oświadczam się. Postać Anny została ciekawie zbudowana, Karpowicz mógł skupić się na relacjach rodzinnych (oparte na wstydzie i bezsilności), których przedstawienie stanowi jasny punkt Cicho, cichutko, a także tych społecznych, wewnątrz wsi – jednostronne i oczywiste, oglądane z punktu widzenia Anny. Bohaterka przeżywa utajoną miłość, zdradę najbliższych, by nieoczekiwanie i brutalnie zostać połączoną z małym Misiem, którego życie od najwcześniejszych lat zostało naznaczone śmiercią.
Zakończenie (Zaczarowany lis) nie daje odpowiedzi, nie przybliża wcale czytelnika do końca historii i poskładania jej w całość. Pisarczyk pisze, a wokół niego rzeczywistość zmieniła się ze zwykłej (no bo nie normalnej) w pandemiczną. Czas przestał działać, co można traktować jako wskazówkę do ułożenia tych puzzli lub chociaż ich zrozumienia. Nietrudno zrozumieć, że stajemy się częścią mistyfikacji budowanej przez lisa, lecz niekoniecznie musimy mieć chęć, by ją demaskować.
Cicho, cichutko stanowi książkę - eksperyment, a czytelnik chyba ma pełnić funkcję królika doświadczalnego. Podczas czytania odnosiłem wrażenie, jakbym mył ręce starym mydłem, które pięknie się pieni, ale już nie pachnie. Wiele znajdziemy w tej książce świetnych literacko momentów, które nie lepią się do siebie. Całość sprawia wrażenie rozpadającej się od wewnątrz struktury, którą mają trzymać w kupie ozdobne elementy fasady, lecz w mojej ocenie ta sztuka się nie udaje, za dużo w wypowiedziach bohaterów sztuczności i gierek, nie widzimy tego, co się kryje za tą zasłoną. Mam nadzieję, podobnie jak w przypadku Miłości, że mamy do czynienia bardziej z zapisem z drogi pisarskiego poszukiwania, notatek z czasów przemiany, które mają czytelnika przygotować do wielkiego dzieła w przyszłości. Czytanie Cicho, cichutko było trudnym czytelniczym doświadczeniem i dawno żadna lektura tak mnie nie zmęczyła. Nie mogę Wam polecić tej książki, chyba że chcecie próbować zagłębić się w pokawałkowany tekst, by szukać w nim porządku i sensu.
Na wyrazy uznania zasłużył Wojtek Kwiecień-Janikowski, który był odpowiedzialny za projekt okładki i układu typograficznego.
niehalo
Dziękuję
Książka bierze udział w wyzwaniach:
Przeczytam 120 książek w 2021 roku – 44/120; Mierzę dla siebie – 2,7 cm; 270 ston; Wielkobukowe bingo – książka polskiego autora
Mnie urzekła okładka.
OdpowiedzUsuń