20 maja nakładem Wydawnictwa Initium ukaże się debiutancka powieść fantasy Tomasza Matery pt. Kulawy szermierz.
Krótko o czym ta książka:
Kaleki szermierz Uther Mac Flann nade wszystko pragnął usunąć z drogi Skowronka i odzyskać pozycję u boku generał Victorii Dauberg. Nie spodziewał się, że eskortowanie czarodziejki Agnes z Rubinowej Wieży wprawi w ruch nieodwracalny bieg wydarzeń.
Amber, dyplomatka Heptarchii Oryksejskiej, podąża szlakiem zaginionej siostry, jednak los drwi z jej poszukiwań. Jedyne, co odnajduje, to grób Agnes, ślady okrutnego mordu... oraz trop wskazujący na fechmistrza Mac Flanna. Co wyniknie z ich spotkania?
Tymczasem w Mieście Wież jego niezłomny obrońca, Koriolan, musi stawić czoła nie tylko żałobie po utracie żony i córki. Gebryjczycy podnieśli buńczuk na zachodzie i wkrótce staną u bram Oryksu.
Losy postaci splatają się na tle wojennej zawieruchy w pogmatwany węzeł, tętniący od ludzkich przywar i namiętności. Z tygla wydarzeń nikt nie wyjdzie nieodmieniony. Obsesja, zdrada i ambicja zaprowadzą bohaterów na skraj przepaści… i na dno upadku.
Bowiem gdy ceną odkupienia jest wyrzeczenie się zemsty, ludziom wojny pozostaje tylko jeden wybór.
Zainteresowanych książką odsyłam do strony z przedsprzedażą > tutaj
I jeszcze maleńka próbka talentu Tomasza Matery:
fragment
Rozdział
I
pielgrzymi
i mordercy
Spotkała
go na rozdrożu. Siedział u stóp
drogowskazu i przeżuwał
paski suszonej wołowiny, podawane do ust na ostrzu noża. Fizjonomię
miał zarośniętą i zbójowatą.
Kaleka noga leżała nieruchomo, odpoczywając od ciasnego gorsetu
wspierającej ją zwykle konstrukcji. Metalowe i drewniane
komponenty tego dziwacznego ustrojstwa leżały rozrzucone na trawie.
Długi miecz o szerokim jelcu znajdował się w zasięgu
ramienia, oparty o głaz.
– Uther
Mac Flann, szermierz? – zapytała czarodziejka. Kołysała
w ramionach śpiące dzieciątko, zawinięte w niebieską,
haftowaną w kwiaty chustę.
– Ten
sam. – Wytarł zatłuszczoną brodę rękawem i dźwignął
się na nogi, wspierając ciało na słupie drogowskazu. –
Wielebny przekazał mi zaliczkę. Będę strzegł cię w podróży.
–
Doprawdy. –
Czarodziejka uniosła brew z powątpiewaniem, a jej wzrok
ponownie zatrzymał się na kalekiej kończynie Uthera.
– Doprawdy –
potwierdził szermierz z irytacją. – Jesteś spóźniona.
Pielgrzymi spodziewają się nas w opactwie przed zmierzchem.
Droga przez góry nie będzie ani krótka, ani przyjemna.
– Nadrobimy
stracony czas. Wzięłam ze sobą luzaka. Niesie trochę bagaży, ale
ciebie też dźwignie, mój panie strażniku.
– Nie
jeżdżę konno – burknął wojownik, montując na chorej
kończynie ów dziwny, usztywniający bucior.
– Czemu? –
zdziwiła się czarodziejka.
– Bo
nie jeżdżę.
Rozmowa
zamarła, w powietrzu zawisła obustronna niechęć. Uther
niezgrabnie zbierał się do drogi, a kobieta odwróciła się
doń tyłem i zaczęła karmić dziecko piersią. Co jakiś czas
popatrywała na szermierza przez ramię, po trosze niecierpliwie,
a po trosze powodowana profesjonalną ciekawością
uzdrowicielki.
– Masz
źle zrośniętą miednicę. Nic dziwnego, że jazda konna powoduje
ból.
Brodacz
łypnął na nią nieprzychylnie.
– Nim
dotrzemy do gór, konie trzeba będzie zostawić. Nie przejadą.
– Tymczasem
jednak mógłbyś…
– A ten
dzieciak to do czegoś potrzebny? – przerwał jej obcesowo. –
Nie miałaś go z kim zostawić czy jak? Czeka nas trudna
podróż.
–
Nie
twoja rzecz. Ty jesteś tylko
najętą ochroną. Choć
z tego, co widzę… Grubo przepłaciłam.
– A gdzie
tatuś tego malucha? Może jego trzeba było zabrać, oszczędziłabyś
na ochronie.
Czarodziejka
posłała mu spojrzenie pełne złości.
– A może
ty powinieneś wyuczyć się pożytecznego fachu, zamiast hulać na
wojnie? Zdrowie byś oszczędził.
Ku
jej niezadowoleniu kulawy szermierz zarechotał głośno, szczerze
rozbawiony.
– Wielebny
wspominał, że masz na podorędziu tajemny sposób, by osłonić nas
przed zarazą. Wyciągniesz te swoje zaklęcia i amulety? Nie
chcę złapać choróbska od naszych podopiecznych.
–
Może
wyciągnę. A może nie wyciągnę. Zastanowię się.
Uther
pokręcił głową i splunął na trakt. Ruszyli w drogę.
Dezerterzy
nadjechali z naprzeciwka i otoczyli wóz pielgrzymów,
pewni łatwej zdobyczy.
Ślepi
pasażerowie furmanki, ofiary Czerwonego Lamentu, byli równie
bezbronni jak nowo narodzone myszy wydane na łaskę kocura.
Czarodziejka jechała wierzchem, zamykając pochód.
– Wiozę
zarażonych – zakrzyknął Uther, siedzący na koźle. –
Trzymajcie się z dala, jeśli nie chcecie, by mór przeszedł
na was.
Zawołaniu
odpowiedział rechot tuzina żołdaków.
– Słyszycie?
Zaraza! – Bandyta wynurzył się z cienia i odrzucił kaptur.
Wypełnione krwią białka oczu roniły czerwone łzy spływające po
policzkach; podobnie jak u tych pielgrzymów, którym Lament nie
odebrał jeszcze wzroku.
– Mór
nam niestraszny. Weźmiemy wota, które wieziecie do świątyni.
I weźmiemy babę. – Wskazał czarodziejkę ruchem
szczeciniastego podbródka. – Potem możecie jechać w swoją
stronę.
–
Pomiłujcie,
panowie żołnierze – odezwał się starczy, gruźliczy
charkot z tyłu wozu. – Nie ma różnicy między nami,
wszystkich dosięgnął jednakowy los. Dołączcie do nas, a wspólnie
złożymy ofiarę. Bogini będzie łaskawa i wybawi nas od
złego. Nie bierzcie gwałtu i rozboju na swoje sumienia.
–
Myśmy
już swoje, dziadku, na wojence przedupczyli i nakradli. Za wasz
pieniądz gorzałki kupimy, z tamtą sarenką się zabawimy,
a wy proście waszą boginię o zmiłowanie i ozdrowienie,
droga wolna. Jeśli rzeczywiście łaskawa, to
i bez
ofiar wysłucha modlitwy.
Wóz
rozbrzmiał zgiełkiem wystraszonych głosów.
– Dajcie
im, czego chcą! Życie wam niemiłe? – rozległ się okrzyk
wynędzniałej kobiety, tulącej do piersi kikut ramienia.
Do
nerwowego gwaru pielgrzymów dołączył płacz niemowlęcia,
rozbudzonego przez hałas.
Mac
Flann sięgnął pod derkę okrywającą kolana.
– Skoro
tak stawiacie sprawę, to nie mamy wyjścia.
Herszt
zbójów krzyknął ostrzegawczo. Uther wyrwał garłacz spod koca
i wypalił mu w pierś. Huknęło i siekańce zmiotły
bandytę z konia, obracając wnętrzności w krwawą
sieczkę zaprawioną drobinami szkła i ołowiu.
Dwa
bliźniacze bełty ugodziły zarośniętego woźnicę w pierś,
chowając się w ciele niemal do połowy drzewca. Brodacz opadł
na kozioł.
Dezerterzy
sięgnęli po broń i zabrali się do jatki. Dwójka zbójów
w siodłach zaczęła metodycznie rąbać pielgrzymów
czekanami. Ramiona wznosiły się w niemym błaganiu i próbach
obrony. Żelazne obuchy opadały na czaszki, ramiona, golenie
i żebra. Bezbronni
nieszczęśnicy czepiali się wojskowych pasów i jeździeckich
butów swoich oprawców.
Czarodziejka
rozłożyła ramiona i rozpoczęła inkantację. Niemowlę
płakało głośno, zawinięte w błękitnym tobołku
zawieszonym na jej ramionach. Sylaby mocy spłynęły z ust
magini, rzeczywistość zadrżała, ustępując pod mocą zaklęcia.
Lodowa mgła zaczęła krystalizować się między rozłożonymi
dłońmi czarodziejki, a jej oczy zaszły nieprzeniknioną
bielą.
– Wiedźma! –
Dwóch konnych dało koniom ostrogi. Ruszyli galopem w kierunku
inkantującej czarownicy.
Uther
poruszył się na koźle i ze stęknięciem zeskoczył na
ziemię. Brzęknął metal; lewa noga żołnierza była
zatrzaśnięta w dziwacznej
klatce z mocnego drewna i zmatowiałej stali, zespolonych
naoliwionymi śrubami. Mimo wspierającej konstrukcji mężczyzna
mocno utykał i zataczał biodrem, ciągnąc za sobą niemal
bezwładną kończynę. Z jego piersi wciąż sterczały lotki
dwóch bełtów, którymi został trafiony. Zabrał z wozu miecz
zawinięty w szare płótno. Obnażył ostrze, odrzucił precz
pochwę i ruszył w kierunku dezerterów, przeczesujących
furmankę w poszukiwaniu gotowizny uciułanej przez pielgrzymów.
Ledwie
postąpił trzy kroki, drogę zastąpiło mu dwóch pieszych
uzbrojonych w kordy. Pierwszego zabił cięciem znad ramienia,
przełamując niewprawną zastawę i twardą kość. Głodne
krwi ostrze wgryzło się z chrzęstem między szyję a bark
bandyty i otworzyło soczystą tętnicę pod obojczykiem. Drugi
knecht zginął przybity sztychem do burty wozu. Skrwawiony
brzeszczot przeszedł na wylot i rozszczepił sękate deski.
Kulawy wojownik wyrwał broń gwałtownym szarpnięciem, zaś
umierający człowiek osunął się na ziemię jak marionetka, której
odcięto sznurki...
Ja jestem zainteresowana, a Wy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz