środa, 13 maja 2020

Kulawy szermierz - zapowiedź

20 maja nakładem Wydawnictwa Initium ukaże się debiutancka powieść fantasy Tomasza Matery pt. Kulawy szermierz.




Krótko o czym ta książka:

Kaleki szermierz Uther Mac Flann nade wszystko pragnął usunąć z drogi Skowronka i odzyskać pozycję u boku generał Victorii Dauberg. Nie spodziewał się, że eskortowanie czarodziejki Agnes z Rubinowej Wieży wprawi w ruch nieodwracalny bieg wydarzeń.
Amber, dyplomatka Heptarchii Oryksejskiej, podąża szlakiem zaginionej siostry, jednak los drwi z jej poszukiwań. Jedyne, co odnajduje, to grób Agnes, ślady okrutnego mordu... oraz trop wskazujący na fechmistrza Mac Flanna. Co wyniknie z ich spotkania?
Tymczasem w Mieście Wież jego niezłomny obrońca, Koriolan, musi stawić czoła nie tylko żałobie po utracie żony i córki. Gebryjczycy podnieśli buńczuk na zachodzie i wkrótce staną u bram Oryksu.
Losy postaci splatają się na tle wojennej zawieruchy w pogmatwany węzeł, tętniący od ludzkich przywar i namiętności. Z tygla wydarzeń nikt nie wyjdzie nieodmieniony. Obsesja, zdrada i ambicja zaprowadzą bohaterów na skraj przepaści… i na dno upadku.
Bowiem gdy ceną odkupienia jest wyrzeczenie się zemsty, ludziom wojny pozostaje tylko jeden wybór.

Zainteresowanych książką odsyłam do strony z przedsprzedażą > tutaj

I jeszcze maleńka próbka talentu Tomasza Matery:

fragment

 
Rozdział I

pielgrzymi i mordercy
 
Spotkała go na rozdrożu. Siedział u stóp drogowskazu i przeżuwał paski suszonej wołowiny, podawane do ust na ostrzu noża. Fizjonomię miał zarośniętą i zbójowatą. Kaleka noga leżała nieruchomo, odpoczywając od ciasnego gorsetu wspierającej ją zwykle konstrukcji. Metalowe i drewniane komponenty tego dziwacznego ustrojstwa leżały rozrzucone na trawie. Długi miecz o szerokim jelcu znajdował się w zasięgu ramienia, oparty o głaz.
– Uther Mac Flann, szermierz? – zapytała czarodziejka. Kołysała w ramionach śpiące dzieciątko, zawinięte w niebieską, haftowaną w kwiaty chustę.
– Ten sam. – Wytarł zatłuszczoną brodę rękawem i dźwignął się na nogi, wspierając ciało na słupie drogowskazu. – Wielebny przekazał mi zaliczkę. Będę strzegł cię w podróży.
Doprawdy. – Czarodziejka uniosła brew z powątpiewaniem, a jej wzrok ponownie zatrzymał się na kalekiej kończynie Uthera.
– Doprawdy – potwierdził szermierz z irytacją. – Jesteś spóźniona. Pielgrzymi spodziewają się nas w opactwie przed zmierzchem. Droga przez góry nie będzie ani krótka, ani przyjemna.
– Nadrobimy stracony czas. Wzięłam ze sobą luzaka. Niesie trochę bagaży, ale ciebie też dźwignie, mój panie strażniku.
– Nie jeżdżę konno – burknął wojownik, montując na chorej kończynie ów dziwny, usztywniający bucior.
– Czemu? – zdziwiła się czarodziejka.
– Bo nie jeżdżę.
Rozmowa zamarła, w powietrzu zawisła obustronna niechęć. Uther niezgrabnie zbierał się do drogi, a kobieta odwróciła się doń tyłem i zaczęła karmić dziecko piersią. Co jakiś czas popatrywała na szermierza przez ramię, po trosze niecierpliwie, a po trosze powodowana profesjonalną ciekawością uzdrowicielki.
– Masz źle zrośniętą miednicę. Nic dziwnego, że jazda konna powoduje ból.
Brodacz łypnął na nią nieprzychylnie.
– Nim dotrzemy do gór, konie trzeba będzie zostawić. Nie przejadą.
– Tymczasem jednak mógłbyś…
– A ten dzieciak to do czegoś potrzebny? – przerwał jej obcesowo. – Nie miałaś go z kim zostawić czy jak? Czeka nas trudna podróż.
Nie twoja rzecz. Ty jesteś tylko najętą ochroną. Choć z tego, co widzę… Grubo przepłaciłam.
– A gdzie tatuś tego malucha? Może jego trzeba było zabrać, oszczędziłabyś na ochronie.
Czarodziejka posłała mu spojrzenie pełne złości.
– A może ty powinieneś wyuczyć się pożytecznego fachu, zamiast hulać na wojnie? Zdrowie byś oszczędził.
Ku jej niezadowoleniu kulawy szermierz zarechotał głośno, szczerze rozbawiony.
– Wielebny wspominał, że masz na podorędziu tajemny sposób, by osłonić nas przed zarazą. Wyciągniesz te swoje zaklęcia i amulety? Nie chcę złapać choróbska od naszych podopiecznych.
Może wyciągnę. A może nie wyciągnę. Zastanowię się.
Uther pokręcił głową i splunął na trakt. Ruszyli w drogę.

Dezerterzy nadjechali z naprzeciwka i otoczyli wóz pielgrzymów, pewni łatwej zdobyczy.
Ślepi pasażerowie furmanki, ofiary Czerwonego Lamentu, byli równie bezbronni jak nowo narodzone myszy wydane na łaskę kocura. Czarodziejka jechała wierzchem, zamykając pochód.
– Wiozę zarażonych – zakrzyknął Uther, siedzący na koźle. – Trzymajcie się z dala, jeśli nie chcecie, by mór przeszedł na was.
Zawołaniu odpowiedział rechot tuzina żołdaków.
– Słyszycie? Zaraza! – Bandyta wynurzył się z cienia i odrzucił kaptur. Wypełnione krwią białka oczu roniły czerwone łzy spływające po policzkach; podobnie jak u tych pielgrzymów, którym Lament nie odebrał jeszcze wzroku.
– Mór nam niestraszny. Weźmiemy wota, które wieziecie do świątyni. I weźmiemy babę. – Wskazał czarodziejkę ruchem szczeciniastego podbródka. – Potem możecie jechać w swoją stronę.
Pomiłujcie, panowie żołnierze – odezwał się starczy, gruźliczy charkot z tyłu wozu. – Nie ma różnicy między nami, wszystkich dosięgnął jednakowy los. Dołączcie do nas, a wspólnie złożymy ofiarę. Bogini będzie łaskawa i wybawi nas od złego. Nie bierzcie gwałtu i rozboju na swoje sumienia.
Myśmy już swoje, dziadku, na wojence przedupczyli i nakradli. Za wasz pieniądz gorzałki kupimy, z tamtą sarenką się zabawimy, a wy proście waszą boginię o zmiłowanie i ozdrowienie, droga wolna. Jeśli rzeczywiście łaskawa, to i bez ofiar wysłucha modlitwy.
Wóz rozbrzmiał zgiełkiem wystraszonych głosów.
– Dajcie im, czego chcą! Życie wam niemiłe? – rozległ się okrzyk wynędzniałej kobiety, tulącej do piersi kikut ramienia.
Do nerwowego gwaru pielgrzymów dołączył płacz niemowlęcia, rozbudzonego przez hałas.
Mac Flann sięgnął pod derkę okrywającą kolana.
– Skoro tak stawiacie sprawę, to nie mamy wyjścia.
Herszt zbójów krzyknął ostrzegawczo. Uther wyrwał garłacz spod koca i wypalił mu w pierś. Huknęło i siekańce zmiotły bandytę z konia, obracając wnętrzności w krwawą sieczkę zaprawioną drobinami szkła i ołowiu.
Dwa bliźniacze bełty ugodziły zarośniętego woźnicę w pierś, chowając się w ciele niemal do połowy drzewca. Brodacz opadł na kozioł.
Dezerterzy sięgnęli po broń i zabrali się do jatki. Dwójka zbójów w siodłach zaczęła metodycznie rąbać pielgrzymów czekanami. Ramiona wznosiły się w niemym błaganiu i próbach obrony. Żelazne obuchy opadały na czaszki, ramiona, golenie i żebra. Bezbronni nieszczęśnicy czepiali się wojskowych pasów i jeździeckich butów swoich oprawców.
Czarodziejka rozłożyła ramiona i rozpoczęła inkantację. Niemowlę płakało głośno, zawinięte w błękitnym tobołku zawieszonym na jej ramionach. Sylaby mocy spłynęły z ust magini, rzeczywistość zadrżała, ustępując pod mocą zaklęcia. Lodowa mgła zaczęła krystalizować się między rozłożonymi dłońmi czarodziejki, a jej oczy zaszły nieprzeniknioną bielą.
– Wiedźma! – Dwóch konnych dało koniom ostrogi. Ruszyli galopem w kierunku inkantującej czarownicy.
Uther poruszył się na koźle i ze stęknięciem zeskoczył na ziemię. Brzęknął metal; lewa noga żołnierza była zatrzaśnięta w dziwacznej klatce z mocnego drewna i zmatowiałej stali, zespolonych naoliwionymi śrubami. Mimo wspierającej konstrukcji mężczyzna mocno utykał i zataczał biodrem, ciągnąc za sobą niemal bezwładną kończynę. Z jego piersi wciąż sterczały lotki dwóch bełtów, którymi został trafiony. Zabrał z wozu miecz zawinięty w szare płótno. Obnażył ostrze, odrzucił precz pochwę i ruszył w kierunku dezerterów, przeczesujących furmankę w poszukiwaniu gotowizny uciułanej przez pielgrzymów.
Ledwie postąpił trzy kroki, drogę zastąpiło mu dwóch pieszych uzbrojonych w kordy. Pierwszego zabił cięciem znad ramienia, przełamując niewprawną zastawę i twardą kość. Głodne krwi ostrze wgryzło się z chrzęstem między szyję a bark bandyty i otworzyło soczystą tętnicę pod obojczykiem. Drugi knecht zginął przybity sztychem do burty wozu. Skrwawiony brzeszczot przeszedł na wylot i rozszczepił sękate deski. Kulawy wojownik wyrwał broń gwałtownym szarpnięciem, zaś umierający człowiek osunął się na ziemię jak marionetka, której odcięto sznurki...

Ja jestem zainteresowana, a Wy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz