środa, 24 grudnia 2025

Red Hawk Down - opowiadanie w prezencie - Szymon Wegner

 

Red Hawk Down

Opowiadanie w prezencie

Szymon Wegner

Będziemy w Siemiatyczach za niecałe pół godziny, panie ministrze - głos młodego oficera BOR nie zdradzał oznak zmęczenia, choć już minęła północ.


Siedział z tyłu rządowego bmw i starał się nie zasnąć, co nie było takie proste z uwagi na obfitą kolację. “Znowu się przeżarłem” - pomyślał z wyrzutem. - “Od poniedziałku muszę wrócić na salę z Krystianem” - jego trener personalny, oprócz matki, był jedyną osobą, która mogła na niego krzyczeć bez konsekwencji. Końcówka roku zawsze dawała mu w kość - jeżdżenie od miasta do miasta, spotkania wigilijne, niekończące się uściski rąk, konferencje prasowe. Nie miał czasu pomyśleć o sobie, prezenty zamawiał w trasie, zastanawiał się, żeby załatwić sobie prywatny paczkomat, może wtedy mógłby sam je odebrać, zamiast wysyłać swoją sekretarkę. Kiedy wchodził do polityki, wierzył, że naprawdę będzie miał na coś wpływ, będzie robił coś pożytecznego, ważnego. Z czasem stracił złudzenia i dobre chęci - liczyły się pieniądze i stanowiska, a nie realna pomoc ludziom. Teraz wiedział, że musi wytrzymać to tempo jeszcze dwa lata, po kolejnych wyborach już nie uda mu się utrzymać na ministerialnym stołku, może jakaś posadka w spółce skarbu państwa. Przynajmniej będzie mógł trochę zwolnić.


Nie pamięta już, kiedy ostatni raz spędził całe święta w domu, chyba zaraz po ślubie, przed narodzinami Julki, ale wieczór wigilijny był nie do ruszenia. Jego żona już się przyzwyczaiła do tego, że pełni funkcję ozdobną na rautach i podczas oficjalnych wystąpień; poza krótkimi okresami, kiedy mógł pozwolić sobie na to, by wejść w buty dobrego ojca i męża, zajmował się ciągle karierą. Mimo to potrafił znaleźć oddech oraz szczęście w ciągłym pędzie i walce o poparcie. Wszystko za sprawą Julki. Nie zasługiwał na nią - nigdy nie robiła mu wyrzutów o przegapione koncerty, mecze czy szkolne przedstawienia; nigdy żalu o to, że w urodziny musiał do późna siedzieć na posiedzeniu komisji, że przerwali wspólny wyjazd z powodu strajku górników, że przez jej całe siedemnastoletnie życie on w tym życiu tylko bywał. Zapewnił jej piękną przestrzeń na Aninie, wspaniały dom z zielonym zakątkiem, miała wszystko, o co poprosiła. Wszystko, z wyjątkiem ojca. A jednak zamiast buntu, fochów i złośliwości dostawał w zamian wdzięczność za te krótkie, wspólnie spędzone chwile. Kiedy ją za to przepraszał, mówiła zawsze to samo: “Tato, rozumiem, że masz bardzo ważną pracę, od której zależy dobro nas wszystkich. Nie jestem ważniejsza od wszystkich”. Jest jego najpiękniejszym prezentem, który mógł sobie wymarzyć. Ona nadal wierzyła w niego i w to, co robił, choć on sam już nie miał nadziei ani złudzeń. Wystarczyło, że o tym pomyślał, by w kącikach jego oczu pojawiły się łzy.


W tym roku miało być inaczej, chciał zostać z córką przez całe święta, objadać się i oglądać świąteczne filmy; miał poznać jej chłopaka. Osobiście, bo w pracy zdążył już nadużyć trochę władzy i prześwietlić jego rodzinę. Wydawali się w porządku, żadnych podejrzanych śladów do drugiego pokolenia, to był dobry, grzeczny chłopiec, i zdolny. Naprawdę cieszył się na to spotkanie - chciał go trochę nastraszyć, ale bez przesady, żeby nie uciekł w popłochu. Świąteczna sielanka skończyła się, gdy wstali od stołu i zaczęli szykować się do wyjścia na pasterkę. Zadzwonili do niego na numer kryzysowy, ruszyli procedurę Renegade po namierzeniu obiektu, który naruszył polską przestrzeń powietrzną. Radar złapał go na chwilę daleko od granicy, więc sprawa była poważna, zwłaszcza że to już któryś podobny incydent w ostatnich miesiącach. Alert RCB jeszcze nie poszedł do ludzi i byłoby dobrze, gdyby można sprawę wyciszyć, bo inaczej do końca roku będzie gorąco, ale to tylko pobożne życzenie. Pewnie już w internecie pojawiły się pierwsze relacje ze zdarzenia. “Cholerna wojna, co chwilę coś. Jak nie bomba na kolei, to zabłąkany dron, nawet w święta, niech ich wszystkich szlag trafi!” - jego myśli stały bardziej chmurne i gniewne, tak jak niebo, zakryte po całości chmurami.


Im dalej byli od Warszawy, tym niższa stawała się temperatura, śnieg sypał coraz mocniej, a dodatkowo wiatr sprawiał, że widok za oknem przypominał zakłócenia w odbiorze, jakby świat stracił dobry sygnał i rzeczywistość stała się całkowicie niewyraźna. Dziwił się, że kierowca jest w stanie trzymać się jezdni, bo sam nie mógł jej dostrzec. Na szczęście byli jedynym samochodem na drodze. W ciągu ostatnich dwudziestu minut nie minęli nikogo - w taką pogodę pewnie wszyscy zostali w domach, przy stołach ze swoimi bliskimi albo poszli już spać, żeby rano cieszyć się z prezentów przyniesionych przez Mikołaja.


Jak myślisz, ktoś mógł coś zobaczyć albo usłyszeć w taką pogodę?﹘to były pierwsze słowa, które wypowiedział do swojego kierowcy podczas całej podróży.


Szczerze wątpię, panie ministrze. Warunki atmosferyczne są zdecydowanie po naszej stronie - borowik wydawał się zimny i skupiony na prowadzeniu jak terminator. - Minęliśmy właśnie Drohobycz. Za kilka minut będziemy na miejscu.


Nawet nie spostrzegł, kiedy przejechali przez miasteczko, śnieg całkowicie odcinał wnętrze samochodu od reszty świata. Nie było szans, by ktokolwiek zauważył samolot pasażerski, nawet gdyby przeleciał metr od niego, a co dopiero drona albo bezzałogowca. Po chwili samochód zjechał z krajówki na jakąś gminną dróżkę. Ledowe reflektory ledwie przebijały zamieć, dlatego młody oficer w ostatniej chwili zauważył wojskowego dżipa i gwałtownie zahamował. Nawet nie zaklął, tylko mocniej wypuścił powietrze nosem, jakby coś go rozbawiło. Z dżipa wysiadło dwóch żołnierzy i podeszło do samochodu ministra, który kazał wyłączyć blokadę zamka. Chwycił płaszcz z szalikiem i wyszedł na śnieg.


Panie ministrze, major Edmund Waśkowiak z wojsk specjalnych - niższy z żołnierzy z niedbale przyciętym wąsem wyciągnął się na baczność. - Rozpoczęliśmy czynności zabezpieczające, obiekt został zestrzelony i rozbił się na pobliskim polu.


Jacyś świadkowie zdarzenia? - nie warto było tracić czas na powitania.


Nie zarejestrowaliśmy żadnej aktywności, cywile pozostali w domach.


I co tam takiego spadło, że musiałem się tu fatygować w wigilię? Jakiś nieznany model rosyjskiego drona, a może białoruski kamikadze z plecakiem rakietowym na ziemniaki?


Niestety nie, panie ministrze. Proszę za mną.


Ruszyli w stronę pola, które przypominało już zlodowaciałe jezioro; śnieg sięgał już do kostek, dobrze, że założył wysokie sztyblety, bo miałby mokro w butach po kilku krokach. Zadymka powoli mijała, ale nadal padało dość mocno. Po jakichś 300 metrach dotarli na miejsce. Kilku żołnierzy krążyło wokół szczątków z ręcznymi reflektorami, dwóch stojących najbliżej kończyło palić.


Normalnie to jakieś red hawk down, co nie? - jeden z nich zaśmiał się nerwowo.﹘Temu jednemu jeszcze nos się świecił na czerwono, niezłe, kurwa, jaja! ﹘To mówiąc, odwrócił się do kolegi i zauważył swojego dowódcę z ministrem. ﹘Eee, to znaczy, eee wesołych świąt, panie ministrze, panie majorze, eee… straszna sprawa z tymi reniferami.


Z jakimi renife… - minister nie zdążył dokończyć, bo sam zobaczył. W zaspie leżały częściowo rozbite wielkie sanie, miejsce po trafieniu pociskiem ciągle się żarzyło i dymiło. Kawałek dalej zauważył dwa zmasakrowane zwierzęta z kończynami wygiętymi pod nienaturalnym kątem. Zrobił parę kroków naprzód i zauważył ogromny, rozpruty worek, z którego wysypywały się prezenty. Widział to wszystko dokładnie, a jednak nie potrafił połączyć kropek, nic nie rozumiał. Zdołał tylko wydukać:


Co wyście tu zrobili?


No, panie ministrze - odpowiedział major.﹘Tak naprawdę to chłopaki z sił powietrznych, my chcemy to jak najszybciej uprzątnąć, jeśli pan pozwoli. Oprócz tych dwóch﹘wskazał ręką na reny﹘znaleźliśmy jeszcze siedem innych. Pod workiem leżał jeszcze czerwony płaszcz z białym futrem.


Pan sobie ze mnie żartuje!? To jakiś popieprzony prank!? - nie lubił tracić kontroli nad sytuacją, a w tym momencie nie panował już nawet nad sobą.


Chciałbym, panie ministrze, ale sytuacja tak właśnie wygląda. Piloci poderwali myśliwce, żeby odeskortować obiekt do granicy albo zestrzelić. W śnieżycy prawie nic nie widzieli poza czerwonym, migoczącym światłem i workiem, który wzięli za ładunek do zrzucenia. Z obiektem nie było żadnej łączności, a zbliżał się do stolicy z dużą prędkością, więc podjęto decyzję o zestrzeleniu. Pytanie, co z tym bałaganem robimy? Zwołać na rano konferencję prasową?


Czy ciebie totalnie posrało!? I mamy powiedzieć całemu światu, że polskie wojsko zestrzeliło Świętego Mikołaja z Rudolfem i resztą reniferów? To jest niedopuszczalne! Albo uznają nas za wariatów, albo będziemy powszechnie uznani za winnych zamordowania Mikołaja, zniszczenie świąt, odebranie nadziei, czyli wyjdziemy na pośmiewisko!﹘Wykrzyczana reprymenda nie zrobiła wrażenia na wojskowym, nawet mu powieka nie drgnęła. ﹘Czy prezydent już wie?


Tak jest, zareagował podobnie do pana ministra. A zatem mamy zatuszować cały incydent?


Jak najszybciej. Do rana nie może po tym pozostać nawet ślad. Wszystkie szczątki weźcie do przebadania i na razie wstrzymajcie się z informowaniem sojuszników. Wśród pilotów byli jacyś cudzoziemcy?


Na szczęście poderwali się tylko nasi.


I bardzo dobrze. Mówił pan, że znaleźliście czerwony płaszcz, a jego posiadacz?


Nooo, w sumie to był też pas, buty i spodnie…﹘pierwszy raz żołnierz wydawał się trochę zbity z tropu.﹘Pod workiem leżał sam strój, bez właściciela, żadnego człowieka ani nawet śladu po nim. Jakby się rozpłynął w powietrzu… - wyglądał na całkiem rozstrojonego na samą myśl.


Mogę to zobaczyć? - minister sam nie wierzył własnym słowom. Co go to interesowało?


Oczywiście, proszę za mną. Strój zabraliśmy już na pakę.


Podeszli do dużego wojskowego stara. Major kazał żołnierzom podnieść plandekę i wskazał ministrowi drogę. Wspiął się na pakę ciężarówki, po czym poprosił o latarkę i powiedział, że chce zostać chwilę sam. “Dlaczego to powiedziałem?”, zastanawiał się i nie potrafił tego wytłumaczyć. Rozejrzał się dokoła. Na jednej ze skrzyń leżał prawdziwy strój Świętego Mikołaja. Przypominał sklepowe podróbki, ale skrzył się jak pokryty warstwą szronu, materiał był bardziej mięsisty, niż to w ogóle możliwe. Zdał sobie sprawę, że trzyma płaszcz w rękach, choć przecież nawet się do niego nie zbliżył. Coś go hipnotyzowało w tym materiale, czuł bijące od niego ciepło, z każdą chwilą czuł się lepiej. Wszystko stało się dla niego proste, jasne. Wyciągnął telefon i wybrał numer Julki. Rozmawiali długo i szczerze, aż w końcu dziewczyna powiedziała: “Tato, rozumiem, że masz bardzo ważną pracę, od której zależy dobro nas wszystkich. Nie jestem ważniejsza od wszystkich”.


* * *


Major Waśkowiak miał już dość tej cholernej wigilii. Od kilku godzin sterczał na zadupiu i musiał sprzątać bałagan po pilotach. A teraz jeszcze stoi i czeka jak jakiś trep od dwudziestu minut na urzędniczynę, któremu zachciało się oglądać czerwony kubraczek. Nagle usłyszał krzyk swoich ludzi, a kiedy wychylił się zza stara, zauważył, że część żołnierzy biegnie w stronę samochodów. Już miał ruszyć w ich stronę, kiedy zauważył czerwony blask. W tym samym momencie zerwał się mocny wiatr, który zaczął dąć we wszystkich kierunkach, wzbijając tumany lekkiego śniegu. Przez jakieś dwie minuty nie było nic widać ani słychać, aż zupełnie niespodziewanie, tak jak się zaczęło, wszystko się skończyło. Kiedy śnieg opadł, światło ze szperaczy na wojskowych wozach ukazały nic. Nic! Nie było ani sań, ani wielkiego worka, ani nawet reniferów. Wszystko zniknęło! Pobladły major odwrócił się, żeby sprawdzić, co z ministrem. Z paki ciężarówki zerwało cały brezent, a ministra ani stroju Mikołaja także nie było. Jak on to wytłumaczy?


Niektórzy później mówili, że w trakcie tej nagłej wichury widzieli migoczące, czerwone światło gdzieś na niebie, a przez wiatr przebijało się gromkie “Ho, ho, ho!”

niehalo


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz